trzeba wiedzieć skąd się przyszło..."
/ Cyprian Kamil Norwid/
Bardzo lubię słuchać rodzinnych historii - tych współczesnych, dotyczących znanych mi członków rodziny, a szczególnie tych starych, które dotyczą tych, których nigdy nie przyszło mi poznać: o pradziadku, który był woźnicą u księcia Franciszka Józefa, o babce, która była kucharką na zamku, o wuju, który cudem uniknął śmierci w czasie II wojny światowej, ale też o ciotce, która nie wiedzieć czemu dodawała musztardy do sałatki czy nadgryzionym kotlecie, którym babcia została raczona niegdyś w pewnej restauracji :-) One tworzą klimat rodziny i można by pewnie spisać niejedną książkę z takimi historiami (swoją drogą - jest kolejne wyzwanie!).
Mamy Wielkanoc, święta, a więc czas bardzo rodzinny, wypełniony spotkaniami z najbliższymi. Tak też się złożyło, że właśnie dzisiaj udało mi się skończyć nasze drzewo genealogiczne.
Przysłowiowego "kopniaka" do wykonania drzewa dała mi Agnieszka, która pokazała mi stronę Ogrody Basi. Można tam zobaczyć fantastyczne (!!!) drzewa genealogiczne, które pani Basia wykonuje z masy solnej.
Miałam w domu niezagospodarowaną ramę, którą postanowiłam wykorzystać jako bazę do mojego dzieła. Obawiałam się wykonania wszystkich elementów z masy solnej, bo obraz byłyby wtedy bardzo ciężki. Obrałam więc technikę "kombinowaną".
Najpierw plan - czyli kto gdzie na drzewie ma się znaleźć, ile "par", a ilu "samotników" potrzeba.
Bazą stały się dla mnie wąskie rureczki wykonane ze zwykłej gazety oraz białe bibułkowe serwetki (bez nadruków czy wzorków - po prostu sama bibułka). Szkielet drzewa, czyli pień i konary, naklejałam na taśmie dwustronnej. Następnie nałożyłam na wszystko warstwę bibuły wykorzystując nieco rozwodniony klej "Wikol". Na koniec z bibułek formowałam koronę drzewa oraz trawnik, doklejając pomarszczone kawałki pomiędzy gałązki. Niestety z tego etapu nie mam zdjęć, ale być może będzie się dało to dostrzec na tych poniższych - już po pomalowaniu farbami akrylowymi.
Owoce (klasycznie - jabłuszka) wykonałam już z masy solnej z dodatkiem kleju "Wikol". Po ulepieniu suszyłam je dość długo w uchylonym piekarniku, w temperaturze 75 stopni. Wszystko po to, by nie popękały. Trwało to w zasadzie parę dni, bo czynność powtarzałam kilkakrotnie. Później przyszedł czas na malowanie farbami akrylowymi. Na koniec wykonałam napisy - początkowo próbowałam zrobić to cienkim pędzelkiem, ale najlepszy, bo najbardziej precyzyjny, okazał się zwykły niezmywalny pisak o miękkiej końcówce. Zmieszczenie "Franciszków", "Klementyn" i "Stanisławów" było dzięki temu możliwe. :-)
Następnym etapem było klejenie. Niezastąpiony tutaj oczywiście - klej na gorąco.
Efekt końcowy, zadowalający, choć nieco "niezrównoważony". A wszystko to za sprawą rodziny męża, bo jakoś tak ich dużo, że dzieło przekrzywili na swoją stronę! Ale mam już pomysł na naprawę sytuacji. Na razie niech pozostanie tajemnicą, ale obiecuję, że się pochwalę, jak powstanie. :-)
Basiu, jestem pod wielkim wrażeniem! Efekt jest niesamowity!
OdpowiedzUsuńDzięki serdeczne :) Miło słyszeć, że się podoba!
Usuń